Jakiś klasztor, jakieś sympozjum, na nim ks. Prałat i ja, później nadszedł wieczór, idziemy spać, przydzielono nam dwuosobowy pokój, zaczynamy się kłaść do swoich łóżek, nagle pukanie do drzwi, które prowadziły do drugiego pokoju. Ks. Jerzy, otworzył je, z kimś rozmawia po chwili wraca i mówi - muszę iść spać do tego drugiego pokoju, bo tam podobno mam przygotowane miejsce. Wychodzi zostawia uchylone drzwi, z ciekawości spoglądam, co to za pokój, a tam Jan Paweł II spoczywa na kamiennej płycie, leżąc na plecach, a obok nieco niżej stoi łóżko, na którym kładzie się ks. Jerzy. W tym momencie się obudziłem.
Tak to sen. Zapewne wielu chciałoby się doszukiwać jakiegoś wytłumaczenia tego snu, inni się uśmieją, a jeszcze inni przejdą obojętnie. Tacy jesteśmy my, a jakim człowiekiem był ks. dziekan Jerzy Moskal, który ze Zręcinem związał swoje życie, a już rok temu odszedł do wieczności. Zapewne miał swoje wady jak każdy z nas, a przecież tyle ciepłych słów padło podczas jego pogrzebu. Ja chcę przypomnieć Go jakby z innej strony.
foto: 1953 r. kandydaci do Seminarium Duchownego / Jerzy Moskal trzeci z lewej
Posiadał dar słuchania. Potrafił przyznać rację innym. Gdy podejmował decyzję wysłuchiwał wielu głosów. Nawet nie wiecie - ile jego decyzji było podjęte właśnie dzięki głosom parafian. Gdy się przekonał, że ktoś doradza mu uczciwie – ufał mu bezgranicznie i rezygnował nawet ze swojego zdania realizując to, co mówili inni. Z drugiej strony uparty. Gdy czuł, że ma rację nie cofał się ani na jotę i zdążał do wyznaczonego celu bez względu na rzucane kłody pod nogi. Stanowczy w stosunku do siebie i innych. Wesoły lubiący towarzystwo oraz dowcipy, które chętnie opowiadał.
Nie znosił, wręcz nie cierpiał głupoty i bylejakości. Gdy je napotkał na swojej drodze denerwował się bardzo. Jego twarz robiła się czerwona, podnosił głos wtedy potrafił uderzyć pięścią w stół i powiedzieć dosadnie, „po męsku” bez ogródek, a gdy zdarzało mu się podnieść głos z ambony - to musiała być sprawa nader ważna, nie błaha, dotycząca głównie Ojczyzny oraz naszej moralności.
Z czasem dusił to w sobie i mówił tylko zaufanym. Z jednej strony twardy człowiek z pokolenia wojny. Twardo stąpający po ziemi, realista, a z drugiej miękki, gdzie sprawy Polski potrafiły z jego oczu wydobywać łzy. Człowiek pracy, ale innej niż jego poprzednik. Zrezygnował z prowadzenia gospodarstwa rolnego, zaczął budować plebanię w czasach, gdy o worek cementu trzeba było walczyć jak o najcenniejszą rzecz. Wiele by tu opisywać jego spotkań w sprawie budowy z osobami reprezentującymi wtedy urzędy PRL-u włącznie z SB i jak musiał kombinować oraz poszukiwać takich rozwiązań, które jeszcze dzisiaj nie nadają się do publikacji, by w końcu jak na tamte czasy, stanął okazały budynek.
Miał także swoje małe marzenia, pamiętam, gdy byliśmy na Mszy świętej w innej parafii gdzie byli sami mężczyźni, gdy wracaliśmy mówił: „jak pragnąłbym by w Zręcinie nasze „chłopy” tak głośno śpiewali jak tutaj, by wyszli spod drzwi i chóru, i nie bali się stanąć bliżej ołtarza. Taki śpiew mężczyzn na Mszy św. to moje marzenie”.
Kiedyś też stwierdził, że czuje się odpowiedzialnym za tych, którzy o kościele już dawno zapomnieli, marzę by wszystkich tych moich parafian pojednać z Jezusem. Niestety nie udawało się to często, choć niekiedy to jego marzenie się spełniło.
Kiedyś pokazał mi kawałek deski - deska jak deska stara, gruba, z resztkami bezbarwnej politury, ale na środku wytarta gdzieś do połowy grubości. „Mianowicie, mówił, jak patrzę na ta wytartą deskę to wiem, że warto jest być księdzem”. Nie załapałem, o co chodzi, dopiero, gdy powiedział, że owa deska to stary wymieniony stopień od konfesjonału - ten, na którym klękają osoby spowiadające się, wytarty, bardzo wytarty kolanami tych wiernych – to zrozumiałem, co chciał mi powiedzieć.
Nade wszystko kochał swoją rodzinę, o którą się tak martwił, o której zawsze z takim szacunkiem się wypowiadał, którą się szczycił.
Lubił się chwalić swoimi parafianami i ich osiągnięciami. Mawiał „jak się moi chłopy wezmą za coś to musi powstać coś dobrego” i opowiadał jak pracują przy remoncie kościoła, jak mu doradzają i pomagają, a także wspierają, a o kobietach mówił często, że bez nich nic by się nie udało zrobić w parafii. Młodzież zapraszał na ciastka, herbatę czy kawę, na plebanię rozmawiał z nimi w partnerski, a nie zdawkowy sposób i namawiał by się kształcili, bo to jedyna droga do lepszego jutra, to dla nich otworzył parafialną bibliotekę przekazując znaczący zbiór swoich prywatnych, ukochanych książek.
Fundował obiady, nie chciał by ktoś o tym mówił głośno. Pewno wiele z dzisiejszych już dorosłych osób nawet nie wie, że dawał im na wyżywienie, z własnych pieniędzy płacił również za wycieczki dzieci, o których wiedział, że rodzinom się nie przelewa. Nie oczekiwał na ich wdzięczność czy podziękowania chciał pozostawać anonimowy.
Wielu pukało do jego drzwi prosząc o pieniądze – „przecież ksiądz nie może odmówić”. Raz przyszedł mężczyzna, mówił, że jest bezrobotnym i nie na pieniędzy na utrzymanie rodziny, żona chora itp..
Prałat jak zwykle zmierzył go wzrokiem spod okularów mówiąc: „mianowicie, tam z tyłu są dwie tony węgla trzeba je zrzucić do kotłowni, dobrze panu za to zapłacę". Mężczyzna się zgodził. Proboszcz poprosił również Panią Elę by przygotowała solidny obiad dla pracownika i parę produktów spożywczych dla jego rodziny. Gdy minęły już trzy godziny poszedł sprawdzić jak pracuje ów bezrobotny. O dziwo zobaczył stojącą nietchniętą łopatę i niezrzucony do kotłowni węgiel, a po mężczyźnie nie było śladu.
Były i takie przypadki, gdy ktoś z parafian często przychodził po prośbie na plebanię, a do kościoła na Mszę św. nigdy nie było mu jakoś po drodze. W takich sytuacjach ks. Jerzy stosował czasem taki mały „szantaż” – „pomogę - mówił, ale mianowicie przyjdź na niedzielną Mszę św.”, i cieszył się jak dziecko, gdy widział niektórych z nich jak klęczą przed zręcińskim tabernakulum.
Wiedział oczywiście i o tych mieszkańcach, którzy wygadywali różne złe rzeczy o nim i doskonale wiedział, którzy to są, nie dał nigdy po sobie poznać, że go to boli. Rozmawiał z nimi jakby nic o tym nie wiedział. Mówił, że „mianowicie, gdybym się tym bardzo przejmował to już dawno miałbym zawał.”
Było jednak inaczej, nie myślcie, że go to nie raniło. Raniło moi drodzy, tak jak każdego z nas, gdy ktoś z najbliższej rodziny, znajomych, sąsiadów powtarza na nasz temat jakieś oszczerstwa, czy jak się pospolicie mówi niestworzone rzeczy, gdy robimy coś dobrego dla naszych znajomych, gdy się staramy, dobrze im życzymy, a Oni nas oskarżają o najgorsze, wmawiają w nas to czegoś my nie zrobili i próbują ośmieszyć, wykpić, upokorzyć zrobić z nas tych najgorszych, a siebie wybielić i czynią to z premedytacją - wynosząc nawet na światło publiczne każde najmniejsze nasze potknięcie – tak trudno jest wtedy nadstawiać ten drugi policzek, a on to robił.
Miał dar estetyki nie zaśmiecania kościoła – upiększaniem go na siłę. Pamiętam jak drażniły go nawet zbyt czerwone drzwi do garażu. Architektowi powiedział - „panu już dziękuję” gdy zobaczył projekt wstępny kaplicy cmentarnej, który trafnie określił jako szopa - dzięki czemu dzisiaj mamy kaplicę pogrzebową w charakterze architektury zbliżoną do kościoła i to było jego ostatnie dzieło i według mnie najważniejsze w obecnych granicach parafii. Postawił na swoim i nie zgodził się na umiejscowienie obrazu Miłosierdzia Bożego w babińcu a w bocznym oltarzu, o które wnioskowały z różnych kręgów nasze parafianki, ani na budowę nowego cmentarza na górze tz. Wierzchowinie tak bardzo oddalonej od kościoła i bez utwardzonej drogi wśród pół uprawnych.
Nie łatwo było mu przejść na emeryturę, nie łatwo było przekazać stery w inne ręce, widziałem jak się z tym męczy. Człowiekowi czynu, trudno przychodzi taki moment. W dalszym ciągu jednak uparty i chcący działać. Pomimo iż nogi nie bardzo chcą się zginać z typowym uporem klęka przed tabernakulum, mówi „Jureczku zaciskam z bólu zęby i klękam, a ból przeszywa mnie jak wbijane szpilki”.
Powoli przychodzi choroba, taka, o której symptomów już wcześniej się obawiał - by nie stracić pamięci, by do końca być sprawnym na umyśle. Ostatkiem sił jeszcze staje przy ołtarzu, nie chce słuchać próśb proboszcza ks. Wacława, by w Boże Ciało szedł tylko do pierwszego ołtarza. Jak zwykle postawił na swoim przeszedł cała trasę przy ostatnim ołtarzu stracił przytomność i trafił do szpitala. To pokolenie ludzi tamtych czasów oni są nauczeni iść przez życie do końca bez względu na wszystko, ból, chorobę niedyspozycję. Odpoczynek, emerytura czy usuniecie się w cień to nie dla nich. Czasem jeszcze się smucił, że parafianie zapominają o nim, nie odwiedzaja go, ale choroba robiła swoje.
Zamknął się w sobie do końca pod opieką - nie rodziny, nie parafii – jak niektórzy twierdzą, ale tylko ks. proboszcza dr. Wacław Sochy, któremu zawsze pomagał wikary ks. Adam Ryba. To oni, we dwóch stali się tymi najbliższymi, na których o każdej porze dnia i nocy mógł zawsze liczyć czy był w domu czy w szpitalu gdzie spędził ostatnie dni.
Był późny wieczór, plebania, tuż po kolacji ks. Adam pomimo później pory podejmuje decyzję jedzie do szpitala by zobaczyć jak czuje się Prałat. Jakby na niego czekał. Okazało się, że są to ostatnie chwile jego ziemskiego życia, ks. Adam zaczyna modlić się koronką do Miłosierdzia Bożego w tym czasie ks. Prałat Jerzy Moskal odchodzi do domu Ojca w niebie. Po chwili dzwony zręcińskie ogłosiły tą smutna wiadomość.
Zacząłem opisem snu zakończę faktem.
Jest czwarta rano, plebania w Zręcinie, telefon odbiera ks. Prałat Jerzy. Proszę ks. Proboszcza, słyszy w słuchawce, proszę o Mszę św. moje dziecko jest w szpitalu stan się pogarsza, dziecko jest już nieprzytomne, a lekarze są bezradni nie znajdują przyczyny tego stanu i nie wiedzą co robić. Prałat przesuwa inne intencje mszalne tego samego dnia na porannej Mszy św. modli się o zdrowie dla dziecka, wraz z nim modlą się jeszcze w tym czasie i w tej intencji dwaj inni kapłani. Dziecko zostaje szybko przetransportowane do kliniki, tam kolejna ciężka, niewiadoma noc - trwają badania lekarze mówią, że trzeba czekać i nagle dziecko odzyskuje przytomność, stan jego się poprawia, choć dalej diagnozy nie ma. Leczenie jest tylko objawowe. Na drugi dzień ks. Prałat pyta o chore dziecko, dowiaduje się, że jest lepiej, wtedy mówi - „widzicie teraz, jakie znaczenie ma Msza Święta - pamiętajcie o tym”. W końcu lekarzom udało się ustalić przyczynę, jak później stwierdzili - do najgorszego brakowało bardzo niewiele, a i przeżycie nie gwarantowało pełnej sprawności. Jak się okazało później choroba nie pozostawiła śladu.
Jurek Szczur |