A opowieść zaczyna się od tego pana na zdjęciu w mundurze: Franciszka Krzanowskiego może 100, a może nawet 130 lat temu. Ów młody człowiek mieszkał z rodzicami w Zręcinie nad brzegiem Jasiołki w drewnianym domu, dzisiaj to ulica Konopnickiej. Jak większość wtedy naszych mieszkańców była to rodzina głęboko wierząca i ufająca Bogu. W takim duchu wychowany Franio podjął naukę w seminarium duchownym. Nasze ludzkie koleje życia nie prowadzą zawsze jedną drogą, ale wiodą przez skrzyżowania i ostre zakręty. Tuż przed ostatnimi święceniami zrozumiał, że powołanie do życia kapłańskiego nie jest mu dane i dalsze pozostawanie w tym miejscu byłoby oszukiwaniem zapewne siebie i innych, a przede wszystkim Boga.
Z dwoma kolegami podejmują decyzję o opuszczeniu murów seminarium i „uciekają” z niego do Ameryki. Franciszek wiedział, że będzie to dużym ciosem dla jego rodziców, którzy mogli odebrać to jako czyn zbyt zuchwały. I tak było - bo to oni ufundowali kapliczkę i poświęcili ją NMP, aby wyprosiła u swego Syna wybaczenie młodemu Franciszkowi za czyn w ich mniemaniu bardzo zły.
Franciszek wyjechał czy „uciekł” z Polski. Trudno powiedzieć dlaczego, powody mogły być co najmniej dwa: po pierwsze w tym czasie społeczność nie akceptowała ludzi, którzy występowali z seminarium. Po drugie emigracja za chlebem. W USA prawdopodobnie ukończył studia geologiczne i powrócił do Polski gdzie odbył służbę wojskową.
Widzimy go na zdjęciu w mundurze kaprala piechoty wykonanym przez bardzo znanego fotografa i wydawcę kart pocztowych jakim był Zajączkowski z Jasła. Po wojsku pracował na różnych kopalniach Podkarpacia zajmując kierownicze stanowiska. Ożenił się z Antoniną Geisler. Mieli pięcioro dzieci: Józefa, Aleksandra, Marię, Janinę i Stanisława.
Dzisiejsi zręcinianie, 55. latkowie i starsi doskonale znali jedno z nich, panią Marię Gancarz i prowadzoną przez nią i jej męża małą plantacje porzeczki w Zręcinie przy ulicy Konopnickiej. To z jej inicjatywy i fundacji została w 1994 roku odnowiona kapliczka nad brzegiem Jasiołki, Pana Olka też często można było spotkać na ulicach Zręcina, a o Józefie posłuchajmy.
Przenieśmy się teraz do Sambora - jest styczeń 1909 rok. To tam obecnie pracuje Franciszek Krzanowski, ten który uciekł z seminarium i tam na świat przychodzi jego syn Józef, który gdy dorasta wraca w rodzinne strony.
Józef z Krosna dojeżdża do pracy w Rzeszowie gdzie pracuje w firmie H. Cegielski, która produkowała na potrzeby wojska, a pracownicy byli zaprzysiężeni by nie mogli rozglaszać co produkują. W tym czasie poznaje swoją żonę Władysławę, która pochodzi ze Świerzowej Polskiej, przed wojną rodzi im się syn Rysiu. Ot normalna polska rodzina, której spokój został zamordowany przez wybuch wojny.
Kampania wrześniowa w 1939 roku zakończyła się, do domów powracają mężczyźni, którzy uciekli przed mobilizacją i kryli się w lasach, oraz ci którzy dotarli do swych jednostek i podjęli walkę z okupantami. Okupantami bo pierwszymi najeźdzcami na Polskę byli Niemcy ze Słowakami, a 17 września bagnet w nasze plecy wbiła Rosja. I nawet nikt w Zręcinie, czy Świerzowej Polskiej nie wiedział co dzieje się z żołnierzami, którzy nie wrócili do domów.
Józef też nie wraca, ale Władysława czeka na powrót swego męża. Nie wie, co się z nim dzieje, ale jak większość ma nadzieję i wierzy że żyje. Do domu nie wraca również jego brat Stanisław.
Minęło wiele nieprzespanych nocy i strumień łez wylanych, gdy niespodziewanie do jej domu w Świerzowej Polskiej zapukał listonosz. Wręcza sfatygowaną kartę pocztową.
Władysława poznaje pismo męża, na twarzy pojawia się uśmiech oczy zaszkliły się łzami szczęścia. Jej mąż żyje, jest cały i zdrów. Pyta o Rysia i czy mają co jeść oraz kto wrócił z wojny, podaje adres – nic nie mówiąca nazwa miejscowości – OSTASZKÓW w CCCP (Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich). Najważniejsze że żyje, przecież w obozie jenieckim nic złego nie może mu się stać.

Jak bardzo się wtedy myliła pokazał czas. Nikt wtedy nawet nie przypuszczał, że miejscowość ta będzie przeklętą dla wielu polskich rodzin, a wypowiedzenie tej nazwy, już po wojnie, będzie grozić represjami.
Kiedy Władysława spoglądała w okno w oczekiwaniu na męża czy koleją korespondencję, w Ostaszkowie rozpoczęto mordowanie jeńców. Był 4 kwietnia 1940 roku wtedy padły pierwsze strzały w tył głowy i tak codziennie, aż do 13 maja 1940 roku. Rolę katów spełniało prawie trzydzieści osób, wszyscy oni otrzymali - rozkazem specjalnym Ł. Berii "za skuteczne wypełnianie zadań specjalnych", nagrody w wysokości 800 rubli, tj. tyle ile otrzymywali co miesiąc pensji.
Pani Władysława z rodziną długo jeszcze czekali na swego Józka. Przecież nie zginął, do głowy żony przychodziły rożne myśli, a on wciąż nie dawał znaku życia. Podobno, jak wspomina wnuk Maciej Krzanowski, była jeszcze jedna karta pocztowa, ale w obawie przed represjami rodzina ją zniszczyła.
Trzeba było dziesiątek lat by świat dowiedział się prawdy między innymi o Józefie, którego Rosjanie zamordowali strzałem w tył głowy i o jego bracie Stanisławie, absolwencie technikum tkackiego w Krośnie, który również zginął na wschodzie, jednak jego nazwiska nie ma na Liście Katyńskiej.
"Według przekazów rodzinnych, jak pisze Maciej Krzanowski, Józef Krzanowski pisał, że widział w Miednoje brata, ja jednak nie widziałem tego listu i nie wiem czy to prawda. Wiem, że dla wielu osób Miednoje było tylko tymczasowym obozem i byli przenoszeni dalej. Możliwe, że jego nazwisko znajdzie się na tzw. Ukraińskiej Liście Katyńskiej. Jedno jest pewne, że został złapany przez Sowietów, gdy przeprawiał się przez rzekę San podczas próby przedostania się do Rumuni i zginął na terenie kontrolowanym przez ZSRR."
Wiosną 1942 roku wieść o masowych grobach polskich oficerów dotarła za pośrednictwem miejscowej ludności do Polaków pracujących przy pobliskiej linii kolejowej. Odnaleźli oni masowe groby i wstawili w nie brzozowe krzyże. Pod koniec marca 1943 r. Niemcy rozpoczęli ekshumacje, a 13 kwietnia 1943 r. berlińskie radio nadało wiadomość:
"ze Smoleńska donoszą, że miejscowa ludność wskazała władzom niemieckim miejsce tajnych egzekucji masowych, wykonywanych przez bolszewików i gdzie NKWD wymordowało 10 000 polskich oficerów".
Nie wiem kiedy Władysława dowiedziała się, iż jej mąż Józef nie żyje, w jaki sposób został zamordowany i przez kogo. Miał 31 lat. Po siedemdziesięciu latach udostępniła zdjęcia i kartkę pocztową. Za co dziękuję.

Foto: Józef Krzanowski
Wracając do Józefa winniśmy mu pamięć. Szkoda, że ani w Świerzowej ani w Zręcinie nie zasadzono Dębu Pamięci. Tak jak wtedy, w tajemnicy, w zakłamaniu wielu dziesiątek lat o jego śmierci tak i teraz pamięć powoli wymazuje jego nazwisko ze zręcińskiej historii - proszę nie pozwlmy na to, zasadzmy ten dąb, ten jeszcze jeden Katyński Dąb.
Tak kończy się moja opowieść o jednej ze zręcińskich rodzin, o ich życiu i śmierci, codziennych problemach, o rodzinie jakich wiele, ale ta postawiła po sobie trwałe ślady. Kiedy z daleka zobaczymy bielące się mury prostej, wiejskiej kapliczki nad brzegiem Jasiołki pomyślmy o niezwykłych losach jej fundatorów i zerknijmy tam gdzie katyńskie świece zapalone rzędem trzepocą drzewa i ogniem liści podpalają niebo mówiąc o trzech zamordowanych zręcinianinach – chwała bohaterom.
Jurek Szczur
|